Maliny + wiśnie



Na Długim Targu w Gdańsku dostałam herbatę w szklance osadzonej w stylowym metalowym koszyczku. W miseczce, maleńkiej szklanej skorupce, czerwieniły się konfitury. Przypomniałam sobie, jak babcia opowiadała o piciu herbaty na prikusku. Wzięłam do ust łyżeczkę konfitur, łyk herbaty i… znalazłam się w niebie. Mlaskałam, oglądałam zawartość miseczki  i ku swojemu zaskoczeniu odkryłam: maliny z wiśniami. I już.
Nadeszła pora eksperymentów. Najbardziej „eksperymentowała” moja mama, która trzymała się żelaznej zasady  1 kg cukru na 1 kg owoców i gotować przez tydzień. I wiśnie, i maliny twardniały na kamyczki, a sok był przede wszystkim potwornie słodki i gęsty. Żadne perswazje nie działały – „daje się kilo na kilo bo nie będą stać” ucinała. Na własnym gospodarstwie robiłam co chciałam . Więc najpierw wiśnie – koniecznie z pestkami, drylowane nie mają takiego aromatu – zasypywałam cukrem na 24 godziny, a że nie zawsze puszczały dostateczną ilość soku – podlewałam odrobiną wody i raz zagotowywałam.

Potem odcedzałam owoce, a syrop  zagotowywałam powtórnie i na gorący sypałam maliny. Zagotować, zgasić i gotowe. Dosypać odłożone wiśnie. 
Przełożyć do słoiczków. Zawekować. W zależności od  gatunku malin owoce a) rozpadały się na pestki w niewidocznej otoczce, b) zwijały się w kamyki mimo wszystko, c) pozostawały jakimś cudem miękkie, aromatyczne i w całości.



Najnowsza metoda zachęca do zrobienia po prostu soku malinowo – wiśniowego, gdzie żadne pestki nie będą w buzi przeszkadzać. Ba, ale co pogryzać jako „wkład konfiturowy”?