Był sierpień, wakacje, podróże po Polsce. Były imieniny do uczczenia. Poszliśmy na kolację do restauracji ( był rok 1971). Po kolacji popatrzyliśmy tęsknie na barek i nagle ku radości naszej co widzimy? Zgrabną butelkę z etykietą :”Krupnik staropolski”. Siadamy więc przy barku i pytamy panią za kontuarem: czy możemy dostać krupnik na ciepło? Przy barku zup nie podajemy – zabrzmiała stanowcza odpowiedź. Ot, kultura… Wyturlaliśmy się z przybytku trzeźwi jak niemowlęta i zanoszący się od śmiechu, jakbyśmy byli w stanie wskazującym na spożycie.
Właściwie dlaczego i zupa i miodowy trunek noszą tę samą nazwę? Szukałam w słownikach, ale nie znalazłam. Tak i już.
A przecież krupnik, to taka wspaniała zupa. Tradycja rodzinna każe ją gotować na kościach od schabu, z włoszczyzną pokrojoną w kostkę, z liściem bobkowym i zielem angielskim, z suszonymi grzybami i ziemniakami pokrojonymi w kostkę i oczywiście z kaszą jęczmienną.
Moja babcia taki krupnik – dość rzadki, bo lubiła rzadkie zupy, podlewała na talerzu zwykłym słodkim mlekiem. Moja córka, która uznaje krupnik za udany gdy w nim łyżka „stoi”, dolewa słodkiej śmietanki. A ja , międzypokoleniowo, lubię tę zupę średniej gęstości i koniecznie z kwaśną śmietaną i zieloną pietruszką.